piątek, 24 grudnia 2010

Życzenia świąteczne

Święta tuż tuż, chciałbym życzyć Wam wszystkiego dobrego, żeby atmosfera Bożego Narodzenia rozgrzała Was niczym ciepłe dźwięki płynące z poezji. A nowy rok niech będzie czymś, czego wypatruje Wasza wyobraźnia!

sobota, 27 listopada 2010

Relacja z VI WPKS we Wrocławiu

W zeszły weekend odbył się zapowiadany już przeze mnie VI Wrocławski Przegląd Kultury Studenckiej. Wrażenia z niego wciąż plątają się po zakamarkach mojej głowy, od dawna nie zdarzyło mi się brać udziału w zdarzeniu równie magicznym. Tym razem chciałbym odejść w relacji od typowego, sprawozdawczego tonu i skupić się na rzeczach, które wzbudziły we mnie najwięcej emocji.

Istotę VI WPKS ująłbym w trzech aspektach: muzyka, ludzie i talent. Warstwa muzyczna to oczywiście nieustające koncerty zespołów z obszaru kultury studenckiej, warstwa ludzka to rzesze gości i wolontariuszy, mające okazje do spotkania się i wspólnego przebywania. Ostatni z aspektów, talent, to próba wniesienia w mały światek poezji i turystyki powiewu nowości. Być może nie zgodzicie się z tym, co napisałem, ale na mój gust to właśnie te trzy filary dźwigały niczym Atlas atmosferę "Wrocławskiego PKS-u".

A było co dźwigać... Przygotowania do imprezy trwały już od października, armia ochotników poświęcała swoje wieczory na wspólne spotkania, zawiązywały się przyjaźnie i znajomości. Akademicka stołówka powoli odzyskiwała swój utracony przez chude lata blask, aby w piątkowy wieczór przywitać setki gości ze wszystkich zakątków kraju. I stało się! Gdy ze sceny popłynęły pierwsze akordy gitar, publiczność nagle znalazła się w odrealnionej krainie, coraz bardziej chłonąc poezję i muzykę. Po kilku chwilach widzowie stanowili już niemal jedność, zarówno ze sobą, jak i łagodnymi rytmami. Tego dnia wystąpili wykonawcy związani z projektem "W górach jest wszystko co kocham". Zaskoczeniem dla mnie był zespół Bez zobowiązań, który zagrał olśniewająco, zarówno od strony technicznej, jak i magicznej :). Nie zawiódł również Słodki Całus od Buby – zgodnie z przewidywaniami porwał widownię mieszanką rocka i liryki. Co najlepsze, festiwalowy piątek nie skończył się wraz z zejściem ze sceny ostatniego artysty. Przywitał nas gościnny klub Dziekanat, w którym na parterze trwała już alternatywna impreza z Krzysztofem Jurkiewiczem i Mariuszem Kamperem. Od tej chwili sen stał się towarem mocno deficytowym...

Ale zabawa zabawą, a obowiązki obowiązkami. W sobotę rano (tak, nazwijmy to roboczo ranem!) trzeba było jakoś wstać i pomóc zaproszonym zespołom w noszeniu sprzętu. Znalazła się nawet chwila na jedyną w ten weekend wycieczkę do domu (bądź co bądź oddalonego o 20 minut autobusem). O godzinie 15:00 nastąpił długo przeze mnie oczekiwany koncert konkursowy, tak jak wspomniałem – jeden z fundamentów Przeglądu. W tym roku zakwalifikowało się do niego aż 25 wykonawców, jury stanęło przed trudnym zadaniem wyłonienia trójki laureatów. Mnie osobiście do gustu przypadły występy Katarzyny Nowak (ciarki latają mi po plecach na samo wspomnienie o tym głosie), Macieja Czerneckiego (za pewność siebie i obsługę gitary), Barda Duo (za twórczość, do której bardzo przyjemnie się wraca), Michała Wojtusika (za warsztat i ucieczkę od wgórowej konwencji piosenki), Jednym Słowem (za piosenki, które pamięta się dłużej, niż 2 minuty po odsłuchaniu), Dlaczego Nie (za stwierdzenie, że wrocławskie akademiki na Wittiga to drugie ZOO ;)) no i oczywiście Myśli Rozczochranych Wiatrem Zapisanych (laureaci I miejsca i Nagrody Publiczności, za znokautowanie konkurencji). Możecie wynieść mnie z bloga na widłach, ale uważam, że najsłabszy występ zaliczyły Pomysły Znalezione w Trawie (które zdobyły ku mojej dezaprobacie drugie miejsce). To tyle w temacie konkursu.

Dalsza część soboty przyniosła nam dwa koncerty. Centralnym punktem pierwszego z nich był niewątpliwie comeback Romana Romańczuka. Jego występ przypominał mi w pewnym sensie zeszłoroczny koncert Leszka Kopcia (oboje zresztą współtworzyli niegdyś wrocławską Muzyczną Cyganerię). Nie zabrakło jednego z przewodnich utworów VI WPKS-u – "Domu, który moją puentą", do słów i muzyki Paula Simona. Było bardzo poetycko i nastrojowo. Niemałego zamieszania na scenie narobiła niedługo później Grupa Caraboo, która na długie tygodnie zakodowała widzom w głowach piosenkę "Dobranoc" (i tu pojawia się pewna niedogodność pisania relacji – wszelkie muzyczne obsesje i opętania przeżywa się podwójnie!). Druga część koncertów upłynęła pod znakiem radosnych rytmów YesKiezSirumem (tym razem mi się nawet podobali!) no i oczywiście występu rodzimego Domu o Zielonych Progach. Kto by pomyślał, że grubo po północy publiczność zacznie szaleć i grzmieć brawami o kolejne bisy. Ostatnia ze scenicznych głupawek Domu sprawiła, że słowo "ulele" stało się jedną z festiwalowych "legend". Na koniec Michał Łangowski i Wojciech Szymański przedstawili repertuar przygotowany w ramach projektu "Ze Starej Szuflady". Dotyczył głównie kołysanek, ale widzowie nie dali się zwieść i wytrzymali dzielnie aż do ostatnich akordów.

Wydawać by się mogło, że brak piątkowego snu wykluczy załogę stołówki ze wspólnego śpiewogrania, ale nic bardziej mylnego. Bez śladu zmęczenia doczekaliśmy pierwszych promieni słońca, którymi przywitał nas reklamowany szumnie Dzień Życzliwości. Jego obchody nam trochę nie wyszły (zainteresowani wiedzą czemu ;)), ale w ramach łagodzenia obyczajów urządziliśmy sobie świąteczne śniadanie (czytaj: zamówiliśmy pizzę). Czas jakoś szybko zleciał, w wolnych chwilach brzdąkaliśmy sobie na zapleczu zapomniane piosenki. Nakryła nas nawet Grażyna Kulawik, w samym środku któregoś z bukowinowych utworów. Popołudniu rozpoczął się ostatni koncert z udziałem silnie znanych zespołów, przeplatany występami konkursowych laureatów. Zagrały Lubelska Federacja Bardów oraz Wolna Grupa Bukowina, w przededniu 40-lecia twórczości. Występ Bukowiny trochę mnie zawiódł, nikt z jej członków nie zdobył się bowiem na odrobinę oryginalności, prezentując repertuar (a nawet konferansjerkę) sprzed dwóch lat. Miłym akcentem niedzieli stało się niewątpliwie podziękowanie wolontariuszy dla organizatorów – Wojtka Szymańskiego i Eli Korybut, złożone ze sceny w postaci piosenki "W górach jest wszystko co kocham". Po zakończeniu koncertów sprzątnęliśmy w trymiga stołówkę i zagospodarowaliśmy sobie ostatnią z festiwalowych nocy.

Nad ranem przyszedł czas na długi sen i powrót do szarej rzeczywistości. Magia ostatniego weekendu wciąż jednak unosi się w powietrzu i nie pozwala skupić się nad codziennością. Jeśli za rok będzie jeszcze ciekawiej, to ja już zaczynam odliczać dni do kolejnego wrocławskiego listopada!

sobota, 6 listopada 2010

Z odsieczą zakurzonej twórczości

W dzisiejszej kulturze studenckiej powszechny jest trend tworzenia wciąż to nowych aranżacji muzycznych. W materiałach wideo z tegorocznej Giełdy Piosenki w Szklarskiej Porębie pojawiają się nawet głosy, że coraz bardziej skomplikowany warsztat instrumentalny przyćmiewa prawdziwe przesłanie kultury turystycznej. Że większości utworów nikt już nie powtórzy przy ognisku, że nawet nie zapamięta ich na drugi dzień. Nieprzypadkowo przy wspólnych spotkaniach wciąż królują piosenki Wolnej Grupy Bukowiny, sięgające ze swym przekazem o wiele głębiej, niż płynąca ze sceny kanonada dźwięków.

Ale przejdźmy do sedna sprawy :-). Jak dotąd mało kto zauważał, że gdzieś tam, pod warstwą wiekowego kurzu, kryją się utwory wciąż czekające na zaistnienie. Utwory zapomniane, często nieznanych autorów, ginące w natłoku obecnego kanonu. Utwory, które odeszły na niezasłużoną emeryturę, i wkrótce przepadną na zawsze. Ich ratowania podjęli się Michał Łangowski (Cisza jak Ta) i Wojciech Szymański (Dom o Zielonych Progach), w ramach projektu "Ze Starej Szuflady". Po raz pierwszy zasłyszałem "Szufladę" rok temu, na wrocławskim WPKS 2009, i muszę przyznać, że byłem pod niemałym wrażeniem. Większość aranżacji można odnaleźć w Internecie. Oto jedna z nich:

Dodam, że jeśli macie jakieś propozycje utworów, które warto ocalić od zapomnienia, możecie zgłosić je na stronie projektu na Facebooku.

niedziela, 31 października 2010

VI Wrocławski Przegląd Kultury Studenckiej

19 listopada 2010 r. do stolicy Dolnego Śląska zawita kolejna, szósta już edycja Wrocławskiego Przeglądu Kultury Studenckiej. W ciągu trzech festiwalowych dni wystąpią najważniejsze zespoły sceny poetyckiej i turystycznej, Wybrzeże Wyspiańskiego jak co roku napełni się maestrią łagodnych dźwięków. Oprócz wyjątkowej oprawy muzycznej na gości czeka jedyna w swoim rodzaju atmosfera, podsycana przez magię samego Wrocławia.

Co wyróżnia Przegląd z grona dziesiątek podobnych imprez? Przede wszystkim WPKS (podobnie, jak wakacyjna Kropka) pisze dopiero swoją tradycję. Pomimo tak młodego wieku gromadzi tłumy wiernych widzów, każdy uczestnik Przeglądu w jakimś sensie tworzy jego formułę i historię. Muzyka, poezja – to wszystko tak naprawdę pretekst do spotkania z ludźmi, do rozmów do świtu przy dźwiękach gitar, do wspólnego słuchania i wspólnej zadumy. W dodatku Wrocław, jako ojczyzna projektu "W górach jest wszystko co kocham", stanowi niepowtarzalne tło dla ambitnej kultury. Brak tu zadufania, kompleksów i wydumanych aspiracji. Być może mój opis jest mocno przesłodzony, ale mam nadzieję, że choć po części oddaje charakter miasta i samej imprezy.

Nie chcę rozpisywać się o programie VI WPKS, w końcu wszelkie potrzebne informacje znajdziecie na oficjalnej stronie www. Warto wspomnieć, że zagra Lubelska Federacja Bardów oraz Wolna Grupa Bukowina (w przeddzień 40. urodzin!).

Linki

czwartek, 26 sierpnia 2010

Ještě stále mi scházíš...

Jaromír Nohavica zawsze powtarza, że wyjątkowo "leży" mu mollowa nuta, że pełne refleksji utwory chwytają za serce równie łatwo, jak palce za struny smutnych akordów. Cała jego twórczość udowadnia, że muzyka może nieść niesamowity ładunek emocji, nie inaczej jest z piosenką "Ještě mi scházíš".

(posłuchaj piosenki w serwisie YouTube)

Istniejące tłumaczenia nie przypadły mi szczególnie do gustu (choć Jerzy Marek w swojej wersji zawarł kilka błyskotliwych wersów), trudno się zresztą dziwić – tekst nie należy do łatwych i trudno oddać jego klimat zachowując przy tym wierność z oryginałem. Przygotowałem swoją wersję, starając się z całych sił nie czerpać inspiracji z dotychczasowych przekładów. Pozostawiłem jedynie tytuł, który już zakorzenił się mocno w głowach polskich fanów Nohavicy.

Jaromír Nohavica, "Wciąż brak mi ciebie"

Jeszcze miewam o tobie sny, w moich myślach ciągle ty
Jeszcze mnie budzą w nocy twe usta, twoje oczy
Jeszcze zdejmuję buty, by nowy dywan w sieni
Czernią się nie zacienił

Wciąż brak mi ciebie, i choć zapomnieć chcę
Że nie przychodzisz, i nie przyjdziesz
Że dzwonek nie zadzwoni, że drzwi się nie otworzą
Że jesteś z innym, dalej gdzieś
Wciąż brak mi ciebie, wciąż jeszcze brak mi ciebie

Jeszcze lustro pokrywa mgła, ślad oddechu, ślad twych warg
A w każdym kącie jak zły sen kulawy skrzat Adalbert
Jeszcze cię piję w kawie, i zjadam z ranną weką
Choć jesteś już daleko

Wciąż brak mi ciebie...

wtorek, 27 lipca 2010

Słowo o Karolu Płudowskim

Podczas tegorocznej Kropki zdarzyło mi się pośpiewać z Karolem Płudowskim, który przysiadł się do mnie i moich znajomych, spłoszony ulewną aurą. Na ganku opuszczonego domu opowiadał o starych czasach piosenki turystycznej. Postanowiłem sobie, że napiszę o nim notkę.

Karol Płudowski jest postacią specyficzną – śmieje się, że ludzie bardziej znają jego twórczość, niż niego samego. Był z piosenką turystyczną od samego początku, właściwie nigdy jej nie opuścił. Wychowany w patriotycznej rodzinie nieugięcie manifestował chęć życia w wolności, do dziś pozostała mu swoista fascynacja związkiem niewoli z utopią. Napisał kilka utworów, które na stałe weszły do studenckiego kanonu. Prym wśród nich wiedzie oczywiście "Taka Piosenka", której tekst ukradziono mu na początku lat 90.

Kilka lat temu Karol Płudowski obronił zarzuconą wcześniej pracę magisterską, w której stara się zdefiniować piosenkę studencką – pojęcie wymykające się próbom jednoznacznego określenia przy pomocy słów. Pracę można poczytać pod tym adresem, jest ona bardzo ciekawym i bogato uźródlowionym opracowaniem problematyki ruchu turystycznego, a w szczególności jego odłamów skupionych wokół Wojciecha Bellona.

wtorek, 20 lipca 2010

IV MFPT Kropka 2010 – relacja

W weekend 16-18 lipca w Głuchołazach odbył się IV Międzynarodowy Festiwal Piosenki Turystycznej KROPKA 2010. Jak co roku miasto wypełniło się rzeszami polskich i czeskich miłośników poezji śpiewanej. Mimo kompletnego załamania pogody festiwal należy zaliczyć do niezwykle udanych, poniżej przedstawiam Wam obszerną do bólu relację.

Piątek

Piątkowy koncert rozpoczął się późnym popołudniem, na pierwszy ogień poszedł związany z Głuchołazami zespół "Za mało piwa", niestety przyjechaliśmy na Kropkę mocno spóźnieni (Wrocław i jego remonty...) – zdążyliśmy dosłownie na końcowe podziękowania dla publiczności. Warto wspomnieć, że "Za mało piwa" należy do grona pomysłodawców festiwalu, czyni więc honory otwarcia każdej jego edycji.

Konferansjerem koncertu był sam Artur Andrus. Zaskakiwał co rusz publiczność błyskotliwymi monologami, nie szczędził też ciętych uwag. Umiejętność ripostowania bardzo przydała mu się w starciu z kolejnym wykonawcą, Jerzym Filarem. Artysta przyjechał na Kropkę wraz z basistą Wolnej Grupy Bukowiny, pianistą Mikroklimatu i poetką, Barbarą Sobolewską. Swój występ rozpoczął wymyślając piosenkę dla Artura Andrusa, ale nie znalazłszy rymu do "eee" przeszedł do właściwego śpiewania. Najpierw rozchmurzył publiczność słowami "Kiedy wstajesz lewą nogą, o, nie martw się...", później wprowadził trochę zadumy piosenką "Za szybą". W pewnej chwili do akcji wkroczyła Barbara Sobolewska - pomogła w wykonaniu "Bluesa niepotrzebnych powrotów" i "Niedogotowanej manny". Swojej 11-miesięcznej córce Jerzy Filar zadedykował liryczny utwór o zaprzyjaźnieniu się z aniołem stróżem, tuż po "Cieniach" dał się też z pewnymi oporami przekonać do zaśpiewania "Sikoreczki" (przy okazji wymyślając kilka zwrotek). Po przedstawieniu wizji swojego snu rodem z "Seksmisji" przytoczył utwór "Jola, Ola", do słów Jacka Cygana. Na koniec bisował "Listopadami liści", po czym wyniósł za scenę kompletnie zaskoczoną wolontariuszkę wręczającą mu kropkową statuetkę.

Po dłuższej wymianie zdań między rozbawionym Andrusem a Filarem na scenę wszedł zespół "YesKiezSirumem", promujący na Kropce swoją nową płytę "Muzyko!". Nie jestem największym fanem YesKiezów, ale trzeba obiektywnie przyznać, że występ był udany (może poza nagłośnieniem pierwszych piosenek, gdy technik chyba nie nadążał za dynamicznymi rytmami). Jednym z ich znaków firmowych jest inspiracja wielokulturowością – widać to chociażby po nazwie zespołu oznaczającej "Kocham cię" po armeńsku. Wielka różnorodność stylów z jednej strony wzbogaca muzyczny warsztat, a z drugiej trochę utrudnia odbiór utworów, ale, jak to mawiają – de gustibus non est disputandum :-). YesKiezi zagrali m.in. "Pod osłoną dnia", "But w butonierce", "Żyj mój świecie", "W dzikie wino zaplątani" i "A jak już będziesz moją żoną". Swojemu wydawcy, Wojtkowi Szymańskiemu, zadedykowali pieśń "Olejek wonno bursztynowy". Na sam koniec zostawili swój wielki przebój, czyli "Z Aniołami".

Podczas, gdy Artur Andrus robił użytek ze swojego Zakładu Usług Satyrycznych, do występu przygotowywali się już najbardziej oczekiwani wykonawcy tego wieczoru, czyli Jan Wydra i Irek Wójcicki z "EKT Gdynia". Rozpoczęli rozgrzewając widzów opowieścią o beskidzkim barze, a następnie – pozostając w zachmielonych klimatach – zagrali "Takie małe piwo" i "Monotematyczną piosenkę turystyczną". Nieznośnie upalną tego dnia aurę schłodzili śpiewając kilka szant (w tym oczywiście "Wreszcie płynę"), aby potem wywołać owacje publiczności słowami "Ludzie, nie sprzedawajcie swych marzeń". Swoim przyjaciołom i fanom podziękowali utworem "Stary album". Na koniec zagrali nieznaną mi wcześniej "Koszerkę" i zabisowali "Morzem, moim morzem".

Po EKT nastąpiła zupełna zmiana klimatu – na scenę wszedł "Czerwony Tulipan", zespół obchodzący 25–lecie pracy twórczej. Ewa Cichocka, Krystyna Świątecka i Stefan Brzozowski zaprezentowali swoje najbardziej znane przeboje, w tym "Stukot kół", "Prosty jak zegarek świat", "Jedyne co mam" i "Ja zwariuję" (ze świetną grą aktorską na scenie). Pewną niespodziankę stanowił cover utworu "Dziwny jest ten świat” Czesława Niemena. Nie mogło zabraknąć szalonej recytacji wiersza w wykonaniu Ewy Cichockiej – na celowniku znalazła się "Lokomotywa" Tuwima w czeskim przekładzie, jak przystało na międzynarodowy festiwal.

Ostatni z piątkowych koncertów zagrała Martyna Jakubowicz, pierwsza dama polskiego bluesa, łącząca klasyczny rock z wrażliwymi i refleksyjnymi rytmami. Choć oczy się już mocno kleiły, dotrwaliśmy do samego końca, aby posłuchać najbardziej znanych utworów – "W domach z betonu nie ma wolnej miłości", "Młodego wina" i polskiej wersji "Knockin' on Heaven's Door".

Noc była gwieździsta i niesamowita, tradycyjnie zasiedliśmy więc przed namiotami do śpiewania. Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły wychodzić zza drzew pobiegliśmy przespać choć krótką chwilę przed kolejnym upalnym porankiem.

Sobota

Drugi dzień festiwalu rozpoczął się potwornym ukropem, nie sposób było wytrzymać ani na słońcu, ani w cieniu. Pełni nadziei na ochłodzenie popędziliśmy nad rzekę, niedługo później rozpoczęła się tradycyjna, kropkowa burza. Ściana wody przyprawiła nam troski o pozostawione na polu namioty, przez co spóźniliśmy się nieco na koncerty.

Koncert konkursowy (nazwany Przeglądem Utworów z CHarakterem – w skrócie PUCH) był szansą dla młodych wykonawców, którzy mogli tu zdobyć cenne nagrody i nominacje na ważne festiwale. Zagrali m.in. "Calcjumfolii" z Torunia (w zeszłym roku dostali wyróżnienie za efekty specjalne w związku z wielką burzą podczas ich występu; tym razem zaprezentowali dwa utwory: "Cierń" do słów Różewicza oraz "Kołomacieja" do słów Marii Sowisło), "Chwila nieuwagi" z Rybnika (laureaci Yapy i Nagrody Wojtka Bellona; zagrali utwory "Karczma" do słów Leśmiana oraz "Pedziała mi matka" własnego autorstwa, napisany po śląsku), "Z odzysku" (dwa utwory – "Ranek w górach" do słów Asnyka i "Aniołek", wpadające w ucho, ale zaśpiewane trochę "bez śniadania"), Piotr Kłeczek (zaprezentował polskie wersje dwóch pieśni Nohavicy – "Gwiazdę" i "Gdy odwalę kitę", jego czarny garnitur zdecydowanie pasował do dramatyzmu drugiego z utworów; niestety mocny głos kontrastował zauważalnie ze słabym, konkursowym nagłośnieniem), Wiesław i Martyna Ciecieręga (muzyczna rodzina, moi faworyci, zaśpiewali dwa naprawdę fajne utwory, będące interpretacjami Asnyka i Ziemianina), Piotr Płaza (przedstawiciel klasycznej piosenki turystycznej, przyjechał niemal z całym fanklubem, mimo mocnego i radiowego głosu jego utwory nie przypadły mi do gustu), "Jednym słowem" (Ania Grabowska i Tomasz Henciński – jeszcze w zeszłym roku występowali w konkursie niezależnie od siebie; ich utwory skupiały się bardziej na przekazie liryki, niż walorach muzycznych), Sergiusz Orłowski z Częstochowy (zagrał "Dom mój" do słów Bellona oraz "List"), "Zielone Liście" (trzy utwory – powolne "Gwiazdy", zaśpiewany w stylu Wołosatek "Śnieg" oraz "Blues Opawskich Gór" przygotowany specjalnie na konkurs piosenki promującej region) i Mariusz Lewicz. W trakcie koncertu konkursowego znów przeszła spora burza, co znacznie przerzedziło szeregi publiczności.

Długo oczekiwany koncert nocny rozpoczęli zeszłoroczni faworyci – zespół "Egon Alter" (w mocno wybrakowanym składzie w stosunku do ostatniej edycji festiwalu; zabłysnął "Piosenką antropologiczną" i jej czesko–polskim wykonaniem) oraz fenomenalne "Myśli Rozczochrane Wiatrem Zapisane", czyli Kasia Abramczyk i Gosia Niemiec wraz z ekipą instrumentalistów. Warto wspomnieć, że to właśnie tutaj, na Kropce 2009, miała początek ich artystyczna droga. "Myśli..." zagrały zarówno swoje debiutanckie przeboje ("Góry moje"), jak i nowsze utwory ("Kamienie" i "Szlakiem pór roku"), jak zawsze porywając zgromadzoną publiczność. W następnej kolejności wystąpił zespół "Pod jednym dachem" (tutaj przezwyciężył mnie sen i musiałem stanąć w przedługiej kolejce po kawę, pamiętam jednakże do dziś fajne wykonanie "Patrzę w niebo"). Gdy zawartość kofeiny w mojej krwi (a może odwrotnie? :-)) wzrosła do akceptowalnych poziomów na scenę weszła "Cisza Jak Ta", grupa absolutnie wyjątkowa, łącząca wyrafinowaną poezję z profesjonalnymi, muzycznymi aranżacjami. Aby zmieścić w jednym występie trochę gór i trochę uczucia, "Cisza..." zaczęła od "Miłości w Cisnej". Następnie rozbrzmiały: bellonowska "Kołysanka dla..." (która wbrew pozorom nie służy do usypiania!), "Chrystus Bieszczadzki", "Rozsypaniec" i "Nadzieja". Zespół pożegnał się z publicznością utworem "W naszym niebie", owacje nie pozwoliły mu jednak szybko odejść – zakończył koncert bisując "Zapachem chleba", piosenką laureatką Bazuny 2004. Niebawem zaczęła się któraś z kolei burza i trzeba było ratować dobytek, musiałem więc zrezygnować z oglądania występu Tomka Jarmużewskiego, zdążyłem za to posłuchać Basi Beuth, śpiewającej m.in. "Tak jak góry" i piosenkę ze słowami "tylko trochę wina płynie", której tytułu nie potrafię zidentyfikować. Pogoda coraz bardziej się psuła, Pioruny co chwilę rozświetlały nocne, niespokojne niebo. Ostatni wystąpił znany wszystkim "Dom o Zielonych Progach", którego nie było mi dane obejrzeć w całości. Okazało się, że organizatorzy skrócili sobotni koncert, przekładając jego końcówkę na niedzielę.

Tliła się jeszcze w naszych głowach nadzieja na nocną imprezę, ale w zaistniałych okolicznościach przyrody w kropkowej karczmie Amorek nie było już nawet miejsc stojących, zaś wycieczka do szkolnego schroniska oznaczała zostawienie na pastwę ulewy namiotów. Tak oto bezowocnie poszliśmy spać, czekając na lepszą aurę.

Niedziela

Lepsza aura oczywiście nie nadeszła, rano przenieśliśmy dobytek do zrujnowanego pensjonatu obok naszego pola namiotowego i zaczęliśmy śpiewogranie. Z czasem nawet przyłączył się do nas Karol Płudowski, a że nie było większego sensu ruszać się z miejsca – przeprowadziliśmy się do (zadaszonego, co najważniejsze!) PTSMu dopiero popołudniu. W obliczu dalszych przygód (pozdrawiam tu panią recepcjonistkę PTSMu za bardzo "miłe" potraktowanie nas) zdążyliśmy jedynie na końcówkę koncertu Trampské Hudby. Przypomnę, że grali na nim "T. O. Šíny", "Roháči", "Žalman a společnost" i "Hot Jazz Šůtrs". Nie mogliśmy oczywiście przegapić najważniejszego wydarzenia tego weekendu, czyli występu Jaromíra Nohavicy. Od dłuższego czasu krążyły plotki o jego chorobie (odwołał dwa koncerty w piątek i sobotę) oraz niechęci do grania na festiwalach. Gdy wyszedł na scenę wyglądał na niezwykle zaskoczonego reakcją publiczności, rzadko chyba zdarza się spotkać w jednym miejscu tylu Polaków i Czechów. Od razu podbił serca widzów swoją pełną humoru, polszczyźnianą konferansjerką. Zagrał właściwie wszystko, czego chciałem posłuchać — od wesołego "Dokud se zpíva", poprzez zmysłowe "Zatímco se koupeš" po garść żywiołowych utworów z Heligonką. Po ponad godzinie muzycznej uczty (także po polsku) zakończył koncert "Kometą".

Ludzie powoli zaczęli wracać do domów, my spędziliśmy jeszcze jeden nocleg w szkolnym schronisku, świętując całą noc rocznicę powstania "Myśli Rozczochranych Wiatrem Zapisanych". I puentą całego wyjazdu do Głuchołaz stała się wówczas piosenka "Pechowy dzień" Waldemara Chylińskiego, bo gdy marząc o długim śnie przekręcaliśmy się na drugi bok w ciepłych łózkach poinformowano nas, że doba hotelowa kończy się o 10:00 ;-).

Tak dla formalności:

  • Koncert konkursowy wygrał zespół "Chwila nieuwagi" z Rybnika.
  • II miejsce – Piotr "Płazior" Płaza z Piechowic.
  • III miejsce – Martyna i Wiesław Ciecieręga z Bytomia.
  • Wyróżnienia dla: zespołu "Bieguni" z Nowej Rudy, Tomasza Edmunda Drachala z Warszawy i zespołu "Zielone Liście" z Łęczycy.

Pełna lista nagród znajduje się na oficjalnej stronie kropki.

środa, 7 lipca 2010

IV MFPT Kropka 2010 – zapowiedź

Już niebawem, od 16 do 18 lipca 2010 r. odbędzie się w Głuchołazach czwarta edycja Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Turystycznej Kropka 2010. Edycja wyjątkowa, bo pełna prawdziwych gwiazd. Wystąpią m.in. EKT Gdynia, Dom o Zielonych Progach, Cisza Jak Ta, Basia Beuth i – uwaga – Jaromír Nohavica we własnej osobie! Więcej informacji na stronie http://kropka.art.pl/2010. Gorąco polecam!

UPDATE: Zapraszam do przeczytania relacji!

piątek, 25 czerwca 2010

Czego nie mam – nie mogę Ci dać...

Ostatnio wśród moich znajomych zaczęła krążyć jedna z ballad Jaromíra Nohavicy o tytule "To co nemám nemůžu ti dát". Szczerze mówiąc słabo ją kojarzyłem, najwyraźniej przemknęła mi wcześniej niezauważona koło ucha. Po pierwszym jej poważnym przesłuchaniu wziąłem gitarę i spędziłem dwie kolejne godziny na ogarnianiu polskiej i czeskiej wersji, obie są niesamowite i głębokie. Pomyślałem sobie, że zarażę tą głębią i Was.

Nie potrafię pochwalić się znajomością genezy tego utworu, milczy o niej zarówno strona Nohavicy, jak i jego oficjalny śpiewnik. Poniżej wklejam oryginalne słowa, wraz z akordami (cztery na krzyż, łatwo się gra!).

To co nemám1 nemůžu ti dát E cis H A
křídla orlů2 nad roklinou temnou
zdá-li se ti že málo mám tě rád
pokárej mě ale zůstaň se mnou

To co nemám není v moci mé
projít uchem jehly bylo by mi snáze
za své chyby třikrát platíme
pokárej mě ale neodcházej

To co nemám už nikdy nebudu mít
nevykvetou stromy vprostřed pouště
zdá-li se ti že jiný měl bych být
pokárej mě ale neopouštěj

1 Powiem w tajemnicy, że w języku czeskim kreska nad samogłoską zwiększa jej długość – np. "To co nemám není v moci mé" czyta się jako "To co nemaaaam neniiii v moci meeee"
2 Nohavica śpiewa "dravců" (drapieżnych ptaków) zamiast "orlů"

Dostępne są tłumaczenia Tolka Murackiego i Magdaleny Domaradzkiej. Mam nadzieję, że oboje nie obrażą się, jeśli poniżej zaprezentuję hybrydę ich prac, która najlepiej pasuje do wersji gitarowej.

Czego nie mam – nie mogę ci dać
Orlich skrzydeł nad szczeliną ciemną
Gdy ci trudno w tej miłości trwać
Chcesz – to ukarz, ale zostań ze mną

Czego nie mam - nie jest w mocy mej
Prędzej z wodą da się zgodzić ogień
Dziś po trzykroć płacę za swój grzech
Więc mnie ukarz, ale nie chciej odejść

Czego nie mam - już nie będę mieć
Bo na piasku nie wyrośnie puszcza
Sięgnij myślą, jak inny mógłbym być
Nawet ukarz, ale nie opuszczaj

Jeśli macie jakieś sugestie odnośnie tłumaczenia, czekam na nie z wielką niecierpliwością. Tymczasem kończę i życzę miłego weekendu.

UPDATE: zapraszam do posłuchania polskiej wersji! Autorka – niezawodna Kamiś :-) LINK

wtorek, 11 maja 2010

Wspomnienie o Wojtku Bellonie

To już 25 lat, odkąd odszedł od nas Wojtek Bellon. Zmarł on 3 maja 1985 roku w jednym z krakowskich szpitali, uśmiercony przez niewyobrażalną bylejakość ówczesnej służby zdrowia. Jan Hnatowicz w niedawnym wywiadzie dla "Krainy łagodności" przyznał, że tej tragedii dałoby się uniknąć, że niesamowita osobowość zgasła ot tak, zdmuchnięta powiewem ludzkiej obojętności...

Można jednak odnieść wrażenie, że Wojtek nadal żyje. Przecież zbudował sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Wokół wciąż unoszą się dźwięki jego muzyki i strofy wierszy. My w dalszym ciągu śpiewamy o Bukowinie, o Skrzydlatej Pieśni i o Domu. Ani trochę nie zgasła idea wspólnych spotkań przy gitarze i wędrówek.

Dziś mamy okazję spotkać Wojtka na ławeczce pod Domem Kultury w Busku-Zdroju, skąd patrzy nieruchomymi oczyma na swoje ukochane Ponidzie. Pomyślcie czasem o Nim przy kolejnych akordach "Majstra biedy" albo "Sielanki"!

Zdjęcie i inspiracja – Marek Pietrzak

sobota, 8 maja 2010

Relacja z XX. Jubileuszowego Festiwalu ŁYKEND 2010

Dzień 7 maja upłynął we Wrocławiu pod znakiem poezji śpiewanej, tym razem w ramach XX Jubileuszowego Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej ŁYKEND 2010. Pierwotnie miał się on odbyć miesiąc temu, jednakże został odwołany z uwagi na smoleńską katastrofę. Koncert przeniesiono z dobrze wszystkim znanej Wytwórni Filmów do sali koncertowej Polskiego Radia, co odbiło się całkiem korzystnie na walorach dźwiękowych. Lista wykonawców była imponująca, stąd też publiczności nie brakowało.

Pierwszy na scenę wyszedł zespół Małżeństwo z rozsądku, pod przywództwem charyzmatycznego Roberta Leonharda. Szczerze mówiąc ich występ nie przypadł mi do gustu – pomimo nienagannego muzycznego warsztatu całość wydała mi się mało charakterystyczna i trochę nudnawa. Nie zabrakło oczywiście piosenki "Już czas" (zanim zaczniecie się z niej śmiać wiedzcie, że tekst napisał sam mistrz Leśmian!), będącej swoistą wizytówką Małżeństwa. Jako druga wystąpiła grupa Nasza Basia Kochana, złożona m.in. z Jerzego Filara i Wacława Juszczyszyna. Zagrali oni koncert wspomnień, przypominający atmosferę panującą 35 lat temu na Giełdzie Piosenki Turystycznej w Szklarskiej Porębie. Publiczność szybko rozgrzała się słysząc "Sambę", a słowa "Na spacer pójdę z psem na smyczy" przyjęła prawie owacyjnie. Ostatni z zaprezentowanych utworów – "Kiedy inni muszą..." – stanowił hołd dla Wojtka Bellona, a zarazem zapowiedź następnego zespołu.

Wolnej Grupy Bukowiny. Pewnie złośliwi powiedzą, że tendencyjnie dzielę ten koncert na Bukowinę i resztę, ale według mnie to WGB wyznaczyła ramy i standardy w całym tym ciasnym światku piosenki studenckiej. Występ rozpoczął się tradycyjnie – "Majstrem Biedą". Dźwięk mocno niedomagał, co pokrzywdziło nieco Wojtka Jarocińskiego, ale w późniejszej części koncertu wszystko było już w porządku. Usłyszeliśmy pełen "harcerski" kanon, "Balladę o Cześku Piekarzu" a w ramach odpoczynku od muzycznych zabytków – "Słonecznik". Widzowie na pożegnanie "Sielanką o domu" zareagowali największymi oklaskami tego wieczoru.

Kolejna grupa – EKT Gdynia – podtrzymała magiczną atmosferę, epatując ze sceny humorem i dynamiką. Duet Jana Wydry i Irka Wójcickiego wypadł niesamowicie, zarówno podczas śpiewania, jak i wymieniania się ciętymi ripostami. Muzycznie trudno im cokolwiek zarzucić, obyło się bez niespodzianek, zaprezentowali znane i lubiane utwory. Po nich scenę zajął mocno spóźniony Robert Kasprzycki, który w mojej opinii dał bardzo słaby koncert, wyratowany nieco opowieścią o country i próbami interakcji z publicznością. Zaśpiewał zdecydowanie za dużo nowszych utworów ("Vis a vis", "Światopogląd"), które nie dorównują już medialnością "Niebu do wynajęcia".

Ostatnie zespoły to Bez Jacka i Słodki Całus od Buby. Ich wykonawcy występowali zarówno osobno, jak i razem – prezentując swój najnowszy wspólny projekt. Senność na oczach zaczęła już mocno przeszkadzać w odbiorze muzyki, i o ile Zbyszek Stefański zagrzał widownię do boju, o tyle Mariusz Kamper (ze SCoB) nieco ją uśpił. I nie, nie przyczepiam się tu do dziesięciominutowej wersji "Raz do roku", po prostu mollowe klimaty nie lubią się z późnymi porami dnia. Trochę zawiodłem się na akustyce, partie grane na flecie poprzecznym przez Horacego Chrząstkę były słabo słyszalne. Także Słodki Całus nie miał właściwego nagłośnienia i gubił początkowo w natłoku dźwięków gitarowe intra i solówki. Wspólne koncertowanie wypadło genialnie, właśnie tego "brakowało" bezjackowym utworom. Dołożenie perkusji, gitary elektrycznej i mandoliny tchnęło w te smutne klimaty zupełnie nową głębię.

Po zakończeniu głównej części festiwalowej przybieżeliśmy do klubu Łykend. Występowało tam Małżeństwo z rozsądku (jeszcze do dziś kołata mi się w głowie bisowany wielokrotnie "Już czas") oraz Słodki Całus od Buby (którego klubowy koncert wypadł według mnie o wiele lepiej od właściwego). Scena opustoszała, ludzie powoli zaczęli się wykruszać. Gdy usłyszeliśmy z głośników "Już piąta... może sen przyjdzie" zorientowaliśmy się, że zastało nas rano i pora uciekać :-).

piątek, 7 maja 2010

Ponidzie wiosenne, Ponidzie leniwe

Majowy weekend minął mi pod znakiem wyjazdu na Ponidzie, ojczyznę Wolnej Grupy Bukowiny. Dla geograficznie niezorientowanych – to taki skrawek ziemi pomiędzy Kielcami a Krakowem, rozciągnięty wokół Buska–Zdroju, Wiślicy i Pińczowa. Magiczne miejsce, w którym wiosna co roku wybucha feerią kolorów, połączenie mroków średniowiecza z przyrodniczymi osobliwościami. Tak właśnie wyobrażałbym sobie polskie Shire.

No, ale do rzeczy :-). Dziś we Wrocławiu koncertuje WGB, chciałbym więc rozpracować jedną z najbardziej znanych piosenek tej grupy – Nutę z Ponidzia. Być może uda się Wam dzięki temu łyknąć trochę bellonowskiego klimatu w zaciszu własnych domów...

Do posłuchania

Tekst i jedyne słuszne chwyty

Nuta z Ponidzia
(sł. i muz. Wojciech Bellon)

a F E a F E

Polami, polami, po miedzach, po miedzach1 a F G C7+
Po błocku skisłym2, w mgłę i wiatr d7 G C7+
Nie za szybko, kroki drobiąc h7 E7

Idzie wiosna3, idzie nam a G6 F7+ G
Idzie wiosna, idzie nam a G e E a F E (a F E)

Rozłożyła wiosna spódnicę zieloną
Przykryła błota bury błam4
Pachnie ziemia ciałem młodym

Póki wiosna, póki trwa
Póki wiosna, póki trwa

Rozpuściła wiosna warkocze kwieciste
Zbarwniały łąki niczym kram5
Będzie odpust pod Wiślicą6

Póki wiosna, póki trwa
Póki wiosna, póki trwa

Ponidzie wiosenne, Ponidzie leniwe
Prężysz się, jak do słońca kot
Rozciągnięte na tych polach h7 E7
Lichych lasach7, pstrych łozinach8 h7 E7
Skałkach słońcem rozognionych9 h7 E7
Nidą w łąkach roziskrzoną h7 E7

Na Ponidziu wiosna trwa
Na Ponidziu wiosna trwa
Na Ponidziu...

Przypisy

1. Tradycje rolnicze na Ponidziu sięgają tysięcy lat, każdy skrawek ziemi jest tam zajęty pod uprawy. Niektóre rezerwaty stanowią wręcz wysepki pomiędzy zaoranymi pasami gleb. Szlaki turystyczne prowadzą najczęściej miedzami i wiejskimi drogami.
2. W tym roku miałem wątpliwą przyjemność zasmakowania turystyki w nadnidziańskim błocku :-). Ludzie osiedlali się w tych stronach nie bez powodu – chcieli wykorzystać szalenie żyzne gleby, czarnoziemy gęste i tłuste jak masło. W rezultacie idąc miedzą podczas deszczu można zapomnieć, że buty odzyskają kiedyś swój kolor.
3. Wiosna na Ponidziu to temat–rzeka. Tutejsza przyroda jest pod wieloma względami niezwykła, co potwierdza liczba rezerwatów florystycznych. Małe zadrzewienie powoduje, że niższe piętra roślinności mają sporo do powiedzenia.
4. Błam to podobno termin zaciągnięty z kaletnictwa, oznaczający zszyte ze sobą kawałki skóry.
5. Łąki na Ponidziu definitywnie mają czym barwnieć. Zazwyczaj pierwiosnki, miłki i mlecze przeplatają zieleń traw żółtymi kwiatami.
6. Wiślica to prastare miasto, dawna stolica plemienia Wiślan. To właśnie tu miał się odbyć chrzest pogańskiego księcia, na długo przed 966 rokiem.
7. Długa obecność człowieka nad Nidą spowodowała ogromne ubytki w zalesieniu, skupiska drzew są tu wręcz rarytasem ;-).
8. Łozina to gatunek wierzby.
9. Mowa tu o skałach zbudowanych z gipsu krystalicznego. Gips ten, widziany pod odpowiednim kątem, odbija promienie słońca, zupełnie jak metaliczna powierzchnia. Warto wspomnieć o tym, że Ponidzie jest mocno eksploatowanym gipsowym zagłębiem. Budując w Polsce dom pewnie nieświadomie umieszczacie w nim cząstkę krainy Bellona :).

sobota, 10 kwietnia 2010

Bar na Stawach, czyli kawał historii Krakowa

Katastrofa w Smoleńsku spowodowała odwołanie łykendowych koncertów, wykorzystam więc wieczór, aby napisać nieco na blogu. Dzisiejszy odcinek będzie o pewnym szczególnym utworze Wolnej Grupy Bukowiny, mianowicie o "Barze na Stawach". Przedstawię go dla odmiany w formie wiersza z przypisami, tłumaczącymi meandry poszczególnych wersów. Przepełniona sarkazmem pieśń o przemijaniu to chyba dobry pomysł na dopełnienie tragicznej soboty.

Do posłuchania

Tekst

Bar na Stawach1
(sł. i muz. Wojciech Bellon)

Mistrzowi Harasymowiczowi2

Jeszcze się z nocy kołysze miasto F9/6 C9/5 G
Ósma piętnaście Na Stawach Bar
Bramy otwiera – wchodzimy tedy
Ja i Hnatowicz Jan3

Co tu zostało z wierszy Mistrza4
Klasa robotnicza, fasolka z bufetu
A smak poranny piwa
Łapczywie poznają poematy w beretach

Wszedł dzielnicowy krokiem szeryfa
Tępo spod dacha popatrzył
Nie mieści mu się w głowie służbowej
Że można wypić na czczo5

Co tu zostało z wierszy Mistrza
Kiedy wyjść trzeba na papierosa
A bufetowa grozi gliną
Gdy ktoś coś powie głośniej

Pod ścianą zaraz przy wejściu
Paląc sporty z rękawa
Siedli goście wprost z wierszy Mistrza
Bubu, Makino6 - wypisz wymaluj

Słuchaliśmy ich z Hnatowiczem
Jak żywy poemat Stawów
Poezją był brzęk ich kufli
Kosmiczny wymiar miały słowa

Lecz chłopakom od sąsiedniego stolika
Chyba z zawodówki pobliskiej
Nagle się dziwnie zachciało
Żeby te zgredy wyszli

Co tu zostało z wierszy Mistrza
Chłodem powiało od drzwi nie domkniętych
I wyszliśmy z Hnatowiczem
Gdzie indziej szukać poezji

Przypisy

1. Tytułowy bar znajdował się w Krakowie, na Placu Na Stawach. Dziwaczna nazwa wzięła się od stawów hodowlanych, których zakon Norbertanek używał jako zaplecza swojej kuchni. Wodę z czasem zasypano, na jej miejscu powstał plac targowy. Wejście do Baru usytuowane było na rogu, u zbiegu placu z ul. Stachowicza. Działający od czasów przedwojennych lokal został zlikwidowany w 1991 roku, kiedy to ostatniemu właścicielowi cofnięto koncesję na alkohol.
2. Jerzy Harasymowicz był częstym bywalcem Baru na Stawach, wydał nawet zadedykowany mu poetycki tomik. Bellon, zafascynowany twórczością Harasymowicza, przedstawia Bar z nieco późniejszej perspektywy.
3. Hnatowicz to przyjaciel Bellona, polski kompozytor, aranżer, producent, gitarzysta, prywatnie mąż Anny Treter. Od 1974 r. współpracował z Wolną Grupą Bukowina, był jej członkiem do śmierci Wojtka.
4. Harasymowicz barwnie opisywał folklor krakowskich przedmieść, w tym i samego Baru. Przytoczę tu chociażby wiersze Bar na Stawach oraz Zburzenie baru.
5. Nie jestem pewien, ale opisywany utwór powstał prawdopodobnie w czasach, kiedy picie wódki na czczo było zabronione ;-).
6. Makino to tytuł poematu Harasymowicza, a zarazem ksywka Olka Łodzia-Kobylińskiego, bliskiego przyjaciela poety. Kobyliński jest nieodłączną częścią krakowskiej atmosfery, twórcą zespołu Andrusy. Bubu to akordeonista tego zespołu, który ponoć nawet opanował trudną sztukę gry na akordeonie przez sen.

niedziela, 28 marca 2010

XX Jubileuszowy Ogólnopolski Festiwal Piosenki Studenckiej ŁYKEND 2010

W dniach 8-11 kwietnia 2010 odbędzie się we Wrocławiu XX Jubileuszowy Ogólnopolski Festiwal Piosenki Studenckiej ŁYKEND 2010, obejmujący również Wrocławski Salon Jacka Kaczmarskiego.

Zagrają m.in. Wolna Grupa Bukowina, Bez Jacka, Słodki Całus od Buby, EKT Gdynia, Robert Kasprzycki i Małżeństwo z Rozsądku. Koncerty będą się odbywać w Klubie Muzycznym Łykend (wstęp oczywiście za free :)) oraz w Wytwórni Filmów Fabularnych przy ul. Wystawowej 1 (bilety od 25 do 50 zł).

Więcej informacji znajdziecie na stronie festiwalu.

Wolna Grupa Bukowina na Facebooku

W trakcie moich niedawnych wycieczek po Internecie zasępił mnie fakt, że Wolna Grupa Bukowina jest w sieci trochę zaniedbana. Dom Bukowy na Pulsarze leży od dawna odłogiem, oficjalna strona jakoś nie zachwyca o MySpace nie wspominając. Tymczasem inne zespoły brną w tej kwestii do przodu, pozostawiając poczciwe WGB za sobą.

Z tego całego zasępienia postanowiłem zrobić użytek z doskonałego społecznościowego wynalazku, jakim jest Facebook. Założyłem stronę fanów Bukowiny, stworzyłem też aplikację z cytatami Wojtka Bellona. Obie inicjatywy odniosły spory sukces, i chciałbym Was do nich serdecznie zaprosić.

niedziela, 28 lutego 2010

Jacek Kaczmarski i Wrocław

Wczoraj, przechadzając się bocznymi uliczkami Wrocławia, zauważyłem fajny, muzyczny akcent. W okolicach placu 1 Maja (czy jak kto woli placu Jana Pawła II ;)) władze miasta nadały ulicy Rybiej nazwę ulicy Jacka Kaczmarskiego. Tego ledwie widocznego dla postronnych turystów zakątka strzeże krasnal z gitarą, wmurowany w ścianę kamienicy.

Jak podaje lokalny portal mmwroclaw.pl:
Powstała 4 czerwca 2009 roku, w 19-tą rocznicę wolnych wyborów w Polsce. Zastąpiła wcześniejszą ulicę Rybią. W pobliżu stanął krasnal Barduś, kawałek dalej Solidarek. Podczas uroczystości nadania ulicy imienia Jacka Kaczmarskiego córka barda wspominała, że jej ojciec mieszkał jako dziecko przy podobnej ulicy w Warszawie.
Co wspólnego miał Kaczmarski z Wrocławiem? Od lat działa tu Wrocławski Salon Jacka Kaczmarskiego. Jego twórca, Szymon Podwin, w wywiadzie udzielonym dla wortalu e-teatr powiedział:

Jacek był silnie związany z Wrocławiem towarzysko i artystycznie. Tutaj koncertował, nagrywał w studiu Polskiego Radia Wrocław. I właśnie w tym mieście wystąpił w słynnym koncercie z okazji XX-lecia Solidarności. We Wrocławiu także znaleźli się ludzie, którzy chcieli propagować twórczość Jacka Kaczmarskiego.
Cóż, pozostaje mi pochwalić inicjatywę stworzenia takiej ulicy. Szkoda tylko, że to tak obskurne i trudno zauważalne miejsce.

piątek, 26 lutego 2010

Żegnam się z miastem, które stało się moje

Przedwczoraj wróciłem z Pragi i lekko oszołomiony magią tego miasta zacząłem gorączkowo szukać praskich odniesień w polskiej poezji śpiewanej. Bo jak tu przegapić miejsce, które potrafi pozostawić po sobie tyle impresji, które po przymknięciu oka na rzesze turystów czaruje wąskimi uliczkami i malowniczymi wzgórzami.

Niestety takie odniesienia są rzadkością. Najbardziej chyba znanym utworem o Pradze jest "Miasto" autorstwa Słodkiego Całusa od Buby. Zaczyna się od słów:

Żegnam się z Miastem, które stało się moje,
Jego wieże, jego drogi – kroki moje.
Żegnam się z Miastem, jego Mostem, gdzie wieczorem
Spadały gwiazdy monet za muzykę.

Zaintrygowany zajrzałem też w twórczość najczęściej "udźwiękawianych" poetów. Okazało się, że Jerzy Harasymowicz poświęcił Pradze tom poezji "Polska weranda" (który już do mnie leci via Allegro ;-)). Jeśli znajdę tam coś ciekawego – nie omieszkam się podzielić.

niedziela, 21 lutego 2010

Szanty we Wrocławiu 2010

W sobotę 20 lutego odbył się najważniejszy, nocny koncert wrocławskiego festiwalu piosenki żeglarskiej. Organizatorzy chwalą się, że większej imprezy szantowej nikt w Polsce nie organizuje, i chyba mają tu rację :-).

Koncert zaczął się o godzinie 20:00, na początek zagrały zespoły prezentujące muzykę raczej spokojną. Publiczność (mniej liczna niż w zeszłym roku, bo za bilety trzeba było płacić jak za zboże) na początku mało angażowała się w wydarzenia na scenie, rozkręciła się dopiero wraz z występem grupy Sąsiedzi. Rozkręciła trochę na siłę, bo powtarzała ruchy i choreografię francuskiej grupy tanecznej DANSE EN OMOIS, przybyłej gościnnie do Polski. Jak co roku prawdziwy szał zaczął się wraz z wejściem na scenę Mechaników Szanty – drewniana sala WFF zadrżała od tupotu i podskoków rzeszy fanów. Atmosferę rozgrzała Orkiestra Dni Naszych, wykonująca szanty z domieszką solidnego rocka, na dźwięk którego połowa sali się zdegustowała, a połowa roznosiła w pył parkiet, krzycząc głośno na widok fajerwerków. Na sam koniec zostawiono zespół Banana Boat, który tym razem zagrał (oczywiście bez instrumentów, ale także z pomocą francuskich przyjaciół) trochę anemicznie. Po 2:00 impreza przeniosła się do wrocławskiego Łykendu, gdzie trwała jeszcze ładnych kilka godzin.

Cóż, dużo kosztowało, ale było warto! :-)

środa, 17 lutego 2010

Tak málo mám krve, c.d.

Wstępniak

Dawno, dawno temu pisałem o utworze "Kdo na moje místo" pochodzącym ze zbioru śląskich pieśni Petra Bezruča. Jaromír Nohavica udźwiękowił go i zaśpiewał w filmie "Rok Diabła". W ostatnim czasie, w ramach zajęć z literatury czeskiej, nakreśliłem interpretację tego wiersza dzięki czemu odkryłem go w jakimś sensie na nowo. Dwie rzeczy mnie mocno zaskoczyły — po pierwsze ogromny dramatyzm sączący się z wersów, a po drugie "ukryta zwrotka", pominięta przez Nohavicę (w komentarzach znajdziecie link do pełnej wersji z 1983 r., potem zwrotka gdzieś uciekła). Poniżej przedstawiam tekst interpretacji, miłej lektury :-).

Interpretacja

Przełom XXI i XX w. przyniósł coś, czego ludzkość dotąd nie doświadczyła. Była to rewo­lucja przemysłowa, wdzierająca się coraz śmielej w życie obywateli bogatszych państw. Rozpoczy­nała się era bezdusznego i bezwzględnego kapitalizmu, czerpiącego garściami z mało chlubnych doświadczeń minionych epok. Wzmagały się dekadenckie głosy o upadku wszelkich wartości, o zmierzchu europejskiej cywilizacji trawionej bezsensownością ludzkiej egzystencji. Rewolucja nie ominęła i ziem czeskich, w tym górniczych rejonów Śląska. Żyjący w fatalnych warunkach robotni­cy coraz śmielej domagali się tam swoich praw, atakując bogatych, niemieckich panów. W 1899 r. do praskiej redakcji „Času” doszło pięć niezwykłych wierszy, podpisanych pseudonimem Petr Bez­ruč. Ich ostry wydźwięk zaskoczył nawet c.k. cenzurę, która częściowo zakazała publikacji, oskar­żając poetę o obrazę członków rodziny cesarskiej. Nigdy wcześniej literatura czeska nie widziała tak dużej dozy agresywności i desperacji (ale także ksenofobii) w głosie przeciwko niesprawiedli­wości społecznej. W odpowiedzi na duże zainteresowanie czytelników Bezruč napisał kilka kolej­nych utworów, w tym ponury wiersz „Kdo na moje místo”.
Podmiotem lirycznym w wierszu jest mężczyzna, śląski górnik, jedno z najczęściej spotyka­nych wcieleń bohaterów kreowanych przez Bezruča. Podmiot to człowiek starszy, będący u skraju sił, prawdopodobnie zbliżający się do kresu żywota. Sprawia wrażenie ciężko doświadczonego przez los, wciąż zmagającego się ze światem bogatych wyzyskiwaczy. Zastanawia się, kto go zastą­pi, kto po śmierci wstąpi na jego miejsce, aby nosić to samo brzemię. Co ciekawe, można w pew­nym sensie utożsamiać podmiot liryczny z autorem. Bezruč, jako mieszkaniec Brna, nie był związa­ny z górnikami, ani nawet ze Śląskiem. Wspólnym mianownikiem łączącym go z główną postacią są dwa pierwsze wersy, „Tak málo mám krve a ještě mi teče / z úst.”, nawiązujące do cho­roby, na którą cierpiał. Bezruč powiedział kiedyś, że „gdy opuszczało go zdrowie, ustępowała siła nakazują­ca milczenie”. Nękany objawami gruźlicy, przelał swój ból na karty wiersza. Odbiorcy nie wiedzie­li, kim naprawdę jest anonimowy autor. Nie kryli zaskoczenia, gdy okazał się niepozornym urzędni­kiem cesarskiej poczty.
Powstaje pytanie: do kogo kierowany jest ów utwór? Podmiot liryczny przedstawia swój monolog bez precyzowania adresata, zaryzykowałbym jednak hipotezę, że mówi w imieniu „stare­go szczepu” Ślązaków do obywateli pozostałych części kraju, dotąd niewrażliwych na los robotni­ków. Miejscem przebywania podmiotu są prawdopodobnie górnicze rejony niewielkiego miasta Vítkov (położonego w kraju śląsko-morawskim, niedaleko Opavy, rodzinnego miasta Bezruča). Te­mat przewodni wiersza stanowi narzekanie na niesprawiedliwy los, nie jest to jednak melancholijny lament. Można tu zaobserwować wielką agresję, mającą zaszokować czytelnika i zwrócić za wszel­ką cenę jego uwagę. Nieprzebrany gniew ostudzony jest bezradnością, w ten sposób odbiorca do­strzega tragedię i w miejsce zbulwersowania rodzi się w nim współczucie.
Twórczość Bezruča to istny tygiel stylistyczny, krytycy nazywali ją „głazem narzutowym” czeskiej poezji. Poeta wyraźnie odcina się od sztuczności lambu lumirowców, czerpiąc garściami z dorobku symbolistów i zwolenników realizmu (szczególnie Josefa Svatopluka Machara). Nie ina­czej jest w przypadku wiersza „Kdo na moje místo”. Już sam tytuł nosi znamiona melancholii, wprowadza atmosferę, w której nie ma miejsca na humor i ironię. Liryka bezpośrednia potęguje tu­taj wrażenie beznadziejności. Dekadencki, wewnętrzny monolog podmiotu lirycznego, przesycony nacechowanymi ujemnie epitetami („škaredý horník”, „zaťatou pěst”), napełnia utwór bólem i gnie­wem. Silnie zarysowany podmiot liryczny kontrastuje z przedstawionymi w negatywnym świetle bogaczami i Żydami („ty bohaté židy, ty grofy ze šlachty”), wydostawszy się z kopalni na po­wierzchnię mierzy ich pełnym nienawiści i sprzeciwu wzrokiem. Owa kontrastowość stała się za­rzewiem szerokiej krytyki Bezruča, otwarcie okazującego niechęć do Polaków, Żydów i Niemców. Należy dodać, że w opisy­wanym wierszu mamy do czynienia z obrazowaniem w pełni realistycz­nym, z elementami fantasty­ki sprowadzonymi do pomniejszych metafor („noc zřela mi z očí, plam z nozdry mi vál”).
Utwór dzieli się na trzy części: strofę i powtórzony dwa razy refren. Należy do zbioru pie­śni, aczkolwiek Bezruč sam przyznał, że talentów muzycznych nigdy nie miał. Refren służy tu do­mknięciu całości, otoczeniu gniewu lamentem. Strofa składa się z dwóch rozdzielnych części, czę­sto w recytacji pomija się drugą, krótszą. W układzie sylab trudno znaleźć jakąkolwiek regularność, jest ich od 7 do 13 w wersie. Zadziwia przy tym rytmiczność wiersza, spowodowana użyciem dak­tyli, które w połączeniu z patosem nadają słowom niezwykłe zabarwienie emocjonalne. Układ ry­mów wykazuje parzystość (AABB), jest przy tym stosunkowo prosty i przejrzysty. Z uwagi na mie­szanie się na końcu wersów akcentów paroksytonicznych i oksytonicznych, występują za­równo rymy męskie, jak i żeńskie. Prostota nie stanowi zarzutu, wręcz przeciwnie, polepsza rytmikę.

Repertuar użytych środków stylistycznych nie imponuje, najbardziej widoczne są: inwersja („V dým zahalen vítkovských pecí jsem stál”) oraz hiperbola (autor celowo wyolbrzymia nienawiść górnika, potęgując dramatyczność). Daje się dostrzec kilka nieskomplikowanych epitetów i anafor („kdo na moje místo / kdo zdvihne můj štít?). Mamy do czynienia z symbolami diademu i tarczy. Tarczę („kdo zdvihne můj štít?”) interpretuje się na różne sposoby, przeważnie jako atrybut obrońcy uciśnionego ludu, w duchu sprzeciwiającego się wszelkiej niesprawiedliwości, będącego ostoją ludzkiej godności. Po śmierci podmiotu lirycznego ktoś musi przejąć rolę „burzyciela”, aby robotni­cy nie zapomnieli o swoich prawach. Inne rozumienie tarczy, to swoisty „parasol” rozpostar­ty nad rodziną, której praca w kopalni zapewnia przeżycie. Drugą z interpretacji odrzuciłbym, jako znacz­nie mniej prawdopodobną (wydźwięk utworu jest zdecydowanie za ostry, żeby ją poprzeć). Kolejny symbol, diadem, ozna­cza oczywiście bogactwo i władzę.
Reasumując – wszystkie hipotezy przedstawione w powyższym tekście uważam za słuszne. Górnik, agresywnie, ale i bezradnie, zwraca uwagę rodaków na społeczną niesprawiedliwość, roz­paczając nad tym, co stanie się po jego śmierci, kto weźmie jego „tarczę”. Poezja Petra Bezruča wciąż nie jest miło widziana w Polsce, aczkolwiek dla Czechów poeta ten stanowi swoistą ikonę, której nie są w stanie przyćmić nawet ksenofobiczne poglądy. Wiersz „ Kdo na moje místo”, choć wciąż szokuje, doczekał się wielu kontynuacji we współczesnej kulturze (w tym okraszonej muzyką wersji Jaromíra Nohavicy). Trudno oceniać go obiektywnie z perspektywy ponad stu lat, ale nieza­leżnie od okoliczności trudno też odmówić człowiekowi prawa do dążenia ku godnemu życiu.
(jeśli ktoś dotarł aż tutaj to gratuluję wytrwałości ;-))