Dzień 7 maja upłynął we Wrocławiu pod znakiem poezji śpiewanej, tym razem w ramach XX Jubileuszowego Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej ŁYKEND 2010. Pierwotnie miał się on odbyć miesiąc temu, jednakże został odwołany z uwagi na smoleńską katastrofę. Koncert przeniesiono z dobrze wszystkim znanej Wytwórni Filmów do sali koncertowej Polskiego Radia, co odbiło się całkiem korzystnie na walorach dźwiękowych. Lista wykonawców była imponująca, stąd też publiczności nie brakowało.
Pierwszy na scenę wyszedł zespół Małżeństwo z rozsądku, pod przywództwem charyzmatycznego Roberta Leonharda. Szczerze mówiąc ich występ nie przypadł mi do gustu – pomimo nienagannego muzycznego warsztatu całość wydała mi się mało charakterystyczna i trochę nudnawa. Nie zabrakło oczywiście piosenki "Już czas" (zanim zaczniecie się z niej śmiać wiedzcie, że tekst napisał sam mistrz Leśmian!), będącej swoistą wizytówką Małżeństwa. Jako druga wystąpiła grupa Nasza Basia Kochana, złożona m.in. z Jerzego Filara i Wacława Juszczyszyna. Zagrali oni koncert wspomnień, przypominający atmosferę panującą 35 lat temu na Giełdzie Piosenki Turystycznej w Szklarskiej Porębie. Publiczność szybko rozgrzała się słysząc "Sambę", a słowa "Na spacer pójdę z psem na smyczy" przyjęła prawie owacyjnie. Ostatni z zaprezentowanych utworów – "Kiedy inni muszą..." – stanowił hołd dla Wojtka Bellona, a zarazem zapowiedź następnego zespołu.
Wolnej Grupy Bukowiny. Pewnie złośliwi powiedzą, że tendencyjnie dzielę ten koncert na Bukowinę i resztę, ale według mnie to WGB wyznaczyła ramy i standardy w całym tym ciasnym światku piosenki studenckiej. Występ rozpoczął się tradycyjnie – "Majstrem Biedą". Dźwięk mocno niedomagał, co pokrzywdziło nieco Wojtka Jarocińskiego, ale w późniejszej części koncertu wszystko było już w porządku. Usłyszeliśmy pełen "harcerski" kanon, "Balladę o Cześku Piekarzu" a w ramach odpoczynku od muzycznych zabytków – "Słonecznik". Widzowie na pożegnanie "Sielanką o domu" zareagowali największymi oklaskami tego wieczoru.
Kolejna grupa –
EKT Gdynia – podtrzymała magiczną atmosferę, epatując ze sceny humorem i dynamiką. Duet Jana Wydry i Irka Wójcickiego wypadł niesamowicie, zarówno podczas śpiewania, jak i wymieniania się ciętymi ripostami. Muzycznie trudno im cokolwiek zarzucić, obyło się bez niespodzianek, zaprezentowali znane i lubiane utwory. Po nich scenę zajął mocno spóźniony
Robert Kasprzycki, który w mojej opinii dał bardzo słaby koncert, wyratowany nieco opowieścią o country i próbami interakcji z publicznością. Zaśpiewał zdecydowanie za dużo nowszych utworów ("Vis a vis", "Światopogląd"), które nie dorównują już medialnością "Niebu do wynajęcia".
Ostatnie zespoły to Bez Jacka i Słodki Całus od Buby. Ich wykonawcy występowali zarówno osobno, jak i razem – prezentując swój najnowszy wspólny projekt. Senność na oczach zaczęła już mocno przeszkadzać w odbiorze muzyki, i o ile Zbyszek Stefański zagrzał widownię do boju, o tyle Mariusz Kamper (ze SCoB) nieco ją uśpił. I nie, nie przyczepiam się tu do dziesięciominutowej wersji "Raz do roku", po prostu mollowe klimaty nie lubią się z późnymi porami dnia. Trochę zawiodłem się na akustyce, partie grane na flecie poprzecznym przez Horacego Chrząstkę były słabo słyszalne. Także Słodki Całus nie miał właściwego nagłośnienia i gubił początkowo w natłoku dźwięków gitarowe intra i solówki. Wspólne koncertowanie wypadło genialnie, właśnie tego "brakowało" bezjackowym utworom. Dołożenie perkusji, gitary elektrycznej i mandoliny tchnęło w te smutne klimaty zupełnie nową głębię.
Po zakończeniu głównej części festiwalowej przybieżeliśmy do klubu Łykend. Występowało tam Małżeństwo z rozsądku (jeszcze do dziś kołata mi się w głowie bisowany wielokrotnie "Już czas") oraz Słodki Całus od Buby (którego klubowy koncert wypadł według mnie o wiele lepiej od właściwego). Scena opustoszała, ludzie powoli zaczęli się wykruszać. Gdy usłyszeliśmy z głośników "Już piąta... może sen przyjdzie" zorientowaliśmy się, że zastało nas rano i pora uciekać :-).