W zeszły weekend odbył się zapowiadany już przeze mnie VI Wrocławski Przegląd Kultury Studenckiej. Wrażenia z niego wciąż plątają się po zakamarkach mojej głowy, od dawna nie zdarzyło mi się brać udziału w zdarzeniu równie magicznym. Tym razem chciałbym odejść w relacji od typowego, sprawozdawczego tonu i skupić się na rzeczach, które wzbudziły we mnie najwięcej emocji.
Istotę VI WPKS ująłbym w trzech aspektach: muzyka, ludzie i talent. Warstwa muzyczna to oczywiście nieustające koncerty zespołów z obszaru kultury studenckiej, warstwa ludzka to rzesze gości i wolontariuszy, mające okazje do spotkania się i wspólnego przebywania. Ostatni z aspektów, talent, to próba wniesienia w mały światek poezji i turystyki powiewu nowości. Być może nie zgodzicie się z tym, co napisałem, ale na mój gust to właśnie te trzy filary dźwigały niczym Atlas atmosferę "Wrocławskiego PKS-u".
A było co dźwigać... Przygotowania do imprezy trwały już od października, armia ochotników poświęcała swoje wieczory na wspólne spotkania, zawiązywały się przyjaźnie i znajomości. Akademicka stołówka powoli odzyskiwała swój utracony przez chude lata blask, aby w piątkowy wieczór przywitać setki gości ze wszystkich zakątków kraju. I stało się! Gdy ze sceny popłynęły pierwsze akordy gitar, publiczność nagle znalazła się w odrealnionej krainie, coraz bardziej chłonąc poezję i muzykę. Po kilku chwilach widzowie stanowili już niemal jedność, zarówno ze sobą, jak i łagodnymi rytmami. Tego dnia wystąpili wykonawcy związani z projektem "W górach jest wszystko co kocham". Zaskoczeniem dla mnie był zespół Bez zobowiązań, który zagrał olśniewająco, zarówno od strony technicznej, jak i magicznej :). Nie zawiódł również Słodki Całus od Buby – zgodnie z przewidywaniami porwał widownię mieszanką rocka i liryki. Co najlepsze, festiwalowy piątek nie skończył się wraz z zejściem ze sceny ostatniego artysty. Przywitał nas gościnny klub Dziekanat, w którym na parterze trwała już alternatywna impreza z Krzysztofem Jurkiewiczem i Mariuszem Kamperem. Od tej chwili sen stał się towarem mocno deficytowym...
Ale zabawa zabawą, a obowiązki obowiązkami. W sobotę rano (tak, nazwijmy to roboczo ranem!) trzeba było jakoś wstać i pomóc zaproszonym zespołom w noszeniu sprzętu. Znalazła się nawet chwila na jedyną w ten weekend wycieczkę do domu (bądź co bądź oddalonego o 20 minut autobusem). O godzinie 15:00 nastąpił długo przeze mnie oczekiwany koncert konkursowy, tak jak wspomniałem – jeden z fundamentów Przeglądu. W tym roku zakwalifikowało się do niego aż 25 wykonawców, jury stanęło przed trudnym zadaniem wyłonienia trójki laureatów. Mnie osobiście do gustu przypadły występy Katarzyny Nowak (ciarki latają mi po plecach na samo wspomnienie o tym głosie), Macieja Czerneckiego (za pewność siebie i obsługę gitary), Barda Duo (za twórczość, do której bardzo przyjemnie się wraca), Michała Wojtusika (za warsztat i ucieczkę od wgórowej konwencji piosenki), Jednym Słowem (za piosenki, które pamięta się dłużej, niż 2 minuty po odsłuchaniu), Dlaczego Nie (za stwierdzenie, że wrocławskie akademiki na Wittiga to drugie ZOO ;)) no i oczywiście Myśli Rozczochranych Wiatrem Zapisanych (laureaci I miejsca i Nagrody Publiczności, za znokautowanie konkurencji). Możecie wynieść mnie z bloga na widłach, ale uważam, że najsłabszy występ zaliczyły Pomysły Znalezione w Trawie (które zdobyły ku mojej dezaprobacie drugie miejsce). To tyle w temacie konkursu.
Dalsza część soboty przyniosła nam dwa koncerty. Centralnym punktem pierwszego z nich był niewątpliwie comeback Romana Romańczuka. Jego występ przypominał mi w pewnym sensie zeszłoroczny koncert Leszka Kopcia (oboje zresztą współtworzyli niegdyś wrocławską Muzyczną Cyganerię). Nie zabrakło jednego z przewodnich utworów VI WPKS-u – "Domu, który moją puentą", do słów i muzyki Paula Simona. Było bardzo poetycko i nastrojowo. Niemałego zamieszania na scenie narobiła niedługo później Grupa Caraboo, która na długie tygodnie zakodowała widzom w głowach piosenkę "Dobranoc" (i tu pojawia się pewna niedogodność pisania relacji – wszelkie muzyczne obsesje i opętania przeżywa się podwójnie!). Druga część koncertów upłynęła pod znakiem radosnych rytmów YesKiezSirumem (tym razem mi się nawet podobali!) no i oczywiście występu rodzimego Domu o Zielonych Progach. Kto by pomyślał, że grubo po północy publiczność zacznie szaleć i grzmieć brawami o kolejne bisy. Ostatnia ze scenicznych głupawek Domu sprawiła, że słowo "ulele" stało się jedną z festiwalowych "legend". Na koniec Michał Łangowski i Wojciech Szymański przedstawili repertuar przygotowany w ramach projektu "Ze Starej Szuflady". Dotyczył głównie kołysanek, ale widzowie nie dali się zwieść i wytrzymali dzielnie aż do ostatnich akordów.
Wydawać by się mogło, że brak piątkowego snu wykluczy załogę stołówki ze wspólnego śpiewogrania, ale nic bardziej mylnego. Bez śladu zmęczenia doczekaliśmy pierwszych promieni słońca, którymi przywitał nas reklamowany szumnie Dzień Życzliwości. Jego obchody nam trochę nie wyszły (zainteresowani wiedzą czemu ;)), ale w ramach łagodzenia obyczajów urządziliśmy sobie świąteczne śniadanie (czytaj: zamówiliśmy pizzę). Czas jakoś szybko zleciał, w wolnych chwilach brzdąkaliśmy sobie na zapleczu zapomniane piosenki. Nakryła nas nawet Grażyna Kulawik, w samym środku któregoś z bukowinowych utworów. Popołudniu rozpoczął się ostatni koncert z udziałem silnie znanych zespołów, przeplatany występami konkursowych laureatów. Zagrały Lubelska Federacja Bardów oraz Wolna Grupa Bukowina, w przededniu 40-lecia twórczości. Występ Bukowiny trochę mnie zawiódł, nikt z jej członków nie zdobył się bowiem na odrobinę oryginalności, prezentując repertuar (a nawet konferansjerkę) sprzed dwóch lat. Miłym akcentem niedzieli stało się niewątpliwie podziękowanie wolontariuszy dla organizatorów – Wojtka Szymańskiego i Eli Korybut, złożone ze sceny w postaci piosenki "W górach jest wszystko co kocham". Po zakończeniu koncertów sprzątnęliśmy w trymiga stołówkę i zagospodarowaliśmy sobie ostatnią z festiwalowych nocy.
Nad ranem przyszedł czas na długi sen i powrót do szarej rzeczywistości. Magia ostatniego weekendu wciąż jednak unosi się w powietrzu i nie pozwala skupić się nad codziennością. Jeśli za rok będzie jeszcze ciekawiej, to ja już zaczynam odliczać dni do kolejnego wrocławskiego listopada!